piątek, 7 sierpnia 2015

PELING : )





Tym, którzy czytają tego posta chciałabym wyjaśnić, że słowo piling napisałam specjalnie tak jak w tytule : )  Odkąd moja koleżanka zamieściła na facebooku pytanie swojej córeczki, które zadała Jej przed pierwszym dniem w przedszkolu:  „mamo, a zrobisz mi peling?” (mówione tak jak się czyta), to od tamtej pory jakoś tak mi to utkwiło i wydało się tak fajnym określeniem, że używam właśnie tej formy mówienia o pilingu : )  Peling czy piling jest bardzo istotnym (albo powinien być) elementem naszej kosmetycznej „garderoby”. Przez wiele kobiet pomijany i niedoceniany, a szkoda, bo nie trzeba wydawać mnóstwa pieniędzy, aby znaleźć ten najlepszy dla siebie. Ba, można go nawet przyrządzić samemu  (a raczej samej : ) )  w domu, mieszając ze sobą  np. cukier, miód i oliwę z oliwek (dokładne „przepisy” bez problemu znajdziemy w Internecie). Wyróżniamy pilingi do ciała oraz do twarzy, a nawet do stóp. Dzielą się one na enzymatyczne (takie, które nie mają „ziarenek”, czy też drobinek i przeznaczone są dla bardzo wrażliwej skóry), drobnoziarniste i gruboziarniste. Te ostatnie najczęściej są do ciała oraz do stóp właśnie. Ja odkryłam ostatnio bardzo fajny produkt, który kosztuje około 10 zł i można go kupić w Rossmanie. Po zrobieniu tego pilingu skóra jest naprawdę bardzo gładka przez długi czas, a także „naoliwiona”, co oznacza, że po wyjściu spod prysznica, po zrobieniu tego pilingu nie musimy już używać żadnego balsamu. Przy okazji tego postu chciałabym jeszcze przypomnieć (albo po prostu poradzić Wam), abyście przypadkiem nie stosowały kosmetyków, których wcześniej nie używałyście, w dzień ślubu! Ani nawet dzień przed, ani nawet dwa dni przed! Jeśli jest jakaś nowość czy w ogóle kosmetyk, który chcecie wypróbować to zróbcie to przynajmniej dwa tygodnie szybciej, jak nie miesiąc, aby mieć pewność. Pewność czego? Ano tego, że owy kosmetyk Was nie uczula, spełnia Wasze oczekiwania, i że jesteście z niego zadowolone oraz z tego, jakie daje efekty. Mówiąc o tym ostatnim mam na myśli np. to, że pewne kosmetyki najpierw jakby pogarszają stan naszej skóry, by za kilka dni „pokazać” co tak naprawdę „potrafią”. Dla przykładu – posłużę się tutaj akurat nie kosmetykiem, ale zabiegiem – mikrodermabrazja. Bardzo fajny zabieg złuszczający i wygładzający, który zdaje się już polecałam na blogu. Około dwóch dni po takim zabiegu skóra zaczyna się łuszczyć. Nie bardzo, ale mogą się pojawić takie miejsca na buzi, gdzie skóra jakby schodzi. Dopiero gdzieś po 5 dniach do tygodnia  widać „te właściwe” efekty tegoż zabiegu. Tak samo jest z niektórymi kosmetykami, dlatego odradzam robienie sobie maseczek, pilingów i innych temu podobnych na ostatnią chwilę przed tak ważnym dniem jak ślub. Wiele kobiet (mylnie) sądzi, że maseczka zrobiona na wieczór przed wielkim dniem da najlepszy efekt. A to nie prawda. Składniki w niej zawarte muszą mieć czas, aby się dobrze wchłonąć i zadziałać. Dlatego właśnie najlepiej jest zrobić ostatni „remanent” na cerze oraz ciele mniej więcej na tydzień lub 5 dni przed dniem ślubu. A więc kobity, łapcie za pelingi : D



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz